Prasa - szczegóły

2012-02-01

Premier nie zezwolił na zmiany w funkcjonowaniu rad dzielnic, które forsowała krakowska Platforma Obywatelska. Jej radni miejscy już zapowiedzieli, że zmiany wprowadzą inną ścieżką. Tylko czy słabe rady dzielnic będą jeszcze wtedy potrzebne? Ja sam za radnych, którzy nic nie mogą, dziękuję

Radni miasta Krakowa zdecydowali niedawno o kształcie nowego statutu swojej instytucji. Zmiany w nim wprowadzone dotyczyły głównie rad dzielnic. Radni PO - byli inicjatorami zmian - do statutu wprowadzili m.in. sztywny katalog zadań, które mogą realizować radni dzielnic. Oprócz tego znalazł się zapis przywracający przeprowadzanie wyborów do rad dzielnic w dniu wyborów samorządowych (poprzednie wybory dzielnicowe odbyły się w miesiąc po samorządowych). Pojawiła się też gwarancja stałego udziału rad dzielnic w budżecie miasta - PO chce, by rady dzielnic dysponowały co najmniej 4 proc. miejskich pieniędzy.

Wszystkie te zmiany unieważnił właśnie premier Donald Tusk - podpisany pod dokumentem w tej sprawie wyjaśnia, że zmiany, których dokonała PO w Krakowie, są niezgodne z przepisami prawa samorządowego i niewystarczająco skonsultowane z mieszkańcami.

Regulacje dotyczące daty wyborów dzielnicowych oraz katalogu zadań mogą być zapisane, ale w statucie rad dzielnic. Próg finansowania jest zaś zdaniem premiera zbyt głęboką ingerencją w prawa prezydenta do konstruowania budżetu miasta.

Co na to radni PO? Żałują, że premier nie pozwolił im na zmiany, więc wprowadzą je dozwolony prawem sposób. Dlaczego żałują? Ponieważ statut miasta trudniej zmienić - nie można szybką doraźną uchwałą zmienić np. daty wyborów, jak stało się to dwa lata temu.

Jednak nie poprawność legislacyjna jest tu najważniejsza. Propozycje, które forsuje PO, prowadzą do ubezwłasnowolnienia i tak niewiele mogących rad dzielnic. Platforma chce co prawda zwiększyć pieniądze, którymi będą dysponować rady, ale jednocześnie narzuci im sztywny gorset: pewną część pieniędzy będą musiały wydać na szkoły, pewną na drogi i chodniki, a na niezależnie pomysły zostaną im grosze.

Nie ma więc miejsca na pomysły społeczników, którzy byliby skłonni angażować się w radach dzielnic. Nie ma też miejsca na aktywizowanie mieszkańców w życie dzielnicy. Nikt nie przekona ludzi do włączania się we współdecydowanie o otoczeniu, jeśli owych decyzji nie będzie za co realizować.

Skoro tak ma być, powstaje pytanie, po co nam rady dzielnic? Być może wystarczy, by radni miasta z poszczególnych okręgów dwa razy w roku spotkali się z urzędnikami poszczególnych wydziałów i uzgodnili, jakie inwestycje należy przeprowadzić. Tym bardziej że w poprawkach do budżetu miasta umieszczają często takie właśnie drobne inwestycje. Jednak na co dzień nie chcą się tą tematyką zajmować - jak słyszę, funkcja radnego miejskiego stworzona jest do wyższych celów. Swoich kolegów z dzielnic traktują zaś jak dzieci. Tłumaczą, że mają oni mniejsze doświadczenie, że mogą zrobić błędy, trzeba ich więc prowadzić za rączkę - tym właśnie tłumaczą ów sztywny katalog wydatków.

A składy rad dzielnicowych rzeczywiście są kiepskie - generalnie. Jak mało inicjatywy przejawiają, najlepiej świadczy ich reakcja na propozycje zmian. Większość radnych z dzielnic jest za. - Powiedzieli nam, że wreszcie będą wiedzieli, za co są odpowiedzialni, że miejskie wydziały nie będą spychać na nie swoich obowiązków, kiedy zabraknie im pieniędzy - mówi jeden z polityków. Wygląda więc na to, że startując do stanowiska radnego dzielnicy, wybrańcy nie mieli zielonego pojęcia o tym, co chcą zrobić dla dobra swojej dzielnicy. Ja za takich radnych dziękuję. Naprawdę wolę, by za te niemal 5 mln zł, które wydawane są co roku na utrzymanie rad, urzędnicy wyremontowali kilka chodników. Nie jest dla mnie ważne, kto podejmie decyzję o remoncie.

Bartosz Piłat